KOCHAM CIEBIE I OJCZYZNĘ

Z Ryszardem Krynickim o korespondencji "Jacyś złośliwi bogowie zakpili z nas okrutnie" rozmawia Michał Nogaś.
MICHAŁ NOGAŚ: Wszystko zaczęło się w sposób bardzo oficjalny...
RYSZARD KRYNICKI: I w bardzo szczególnym momencie. Fbczątek korespondencji Wisławy Szymborskiej i Zbigniewa Herberta, korespondencji, która trwała 41 lat, to listopad 1955 roku. Czas odwilży, który datować można od 21 sierpnia, kiedy to „Nowa Kultura" opublikowała „Poemat dla dorosłych" Adama Ważyka. Kultura zaczęła powoli oddychać.
„Życie Literackie", krakowski tygodnik o znaczeniu porównywalnym do „Nowej Kultury", w którym Szymborska prowadziła dział poezji, włączyło się w ten proces nieco później, w listopadzie, kiedy redakcja postanowią przygotować rozkładówkę prezentującą wiersze autorów, których debiutanckie tomiki miały zostać wydane w przyszłym roku. Materiał ukazał się 18 grudnia i nosił tytuł „Prapremiera pięciu poetów". Znalazły się w nim wiersze dwóch poetów z pokolenia Szymborskiej, czyli Mirona Białoszewskiego i Zbigniewa Herberta właśnie, którzy w okresie stalinowskiego socrealizmu nie mieli szans, żeby zadebiutować oficjalnie, a także trzech młodszych o dekadę, z generacji nazwanej później „pokoleniem współczesności": Bohdana Drozdowskiego, Jerzego Harasymowicza oraz Stanisława Czycza. Korespondencja obojga poetów rozpoczyna się, jak pan zauważył, bardzo oficjalnie, od listu Szymborskiej w imieniu redakcji zapraszającej Herberta do udziału w tej rozkładówce, w którym zwraca się ona do swojego niemal rówieśnika per „Szanowny Kolego" i „Wy", czyli w stylu obowiązującym wówczas w środowisku literackim. Tu warto przypomnieć, że per „kolego" zwracano się do pisarzy bezpartyjnych, partyjni mówili do siebie „towarzyszu". Jednak już w drugim liście Szymborskiej, z grudnia, ten oficjalny styl znika i zaczyna się on od słów: „Drogi Panie Zbyszku". Bardzo możliwe, że oboje poeci w tym czasie zdążyli się już poznać osobiście. Choć Szymborska bardzo szybko zaczyna zwracać się do niego w sposób serdeczny („Miły panie Zbyszku", „Najmilszy panie Zbyszku")
- On nie odpisuje...
- Długo się nad tym zastanawiałem i dotąd nie wiem, dlaczego wyraźnie brakuje co najmniej kilku początkowych listów Herberta. Zdawałoby się, że Herbert odpowiada dopiero na szósty list Szymborskiej, ale przecież już z drugiego jej listu, z grudnia 1956 roku, wynika, że po „Pra¬premierze pięciu poetów" wysłał jej swoje nowe wiersze, które zaginęły w redakcji i dopiero po długich poszukiwaniach się znalazły. Bardzo zatem możliwe, że istniały jakieś wcześniejsze listy do Szymborskiej niż ten z 21 lutego 1958 roku. Jeśli były, to co się z nimi stało? Zagadka. Kiedy już wreszcie Herbert odpisał; to od razu zabawnie. Pierwszy list z lutego 1958 roku wysłany zostaje z - jak pisze - redakcji .Życia Intymnego" przy ul. Świerczewskiego 95/99-108 w Warszawie - to domowy adres poety - a nagłówek brzmi: „Pani Wisławo, śliczna moja".
- „Życie Intymne" to oczywiście żartobliwa aluzja do „Życia Literackiego", w odróżnieniu jednak od krakowskiego tygodnika ten fikcyjny periodyk nie ma telefonu. Skądinąd telefon odegra dosyć istotną rolę w korespondencji obojga poetów, bo już wczwartym liście Szymborskiej (z maja 1957 roku) pojawia się postać, która towarzyszyć im będzie przez lata i która mogła zaistnieć tylko dzięki telefonowi. Postać wymyślona przez Herberta zapewne podczas jakiegoś wcześniejszego spotkania w Krakowie. Niejaki Frąckowiak, poeta z Bydgoszczy.
- Frąckowiak albo Fronckowiak, fikcyjna, proteuszowa postać o różnych imionach albo bez imienia, jak również o różnym pochodzeniu, bo w liście Szymborskiej Frąckowiak jest z Bydgoszczy, ale wpóźniejszym wspomnieniu - z innego miasta. W każdym razie tak wczesne pojawienie się 'tej zabawnej postaci może świadczyć o dużej zażyłości obojga poetów niemal od początku ich znajomości (...)
- Pozostaje zagadką pochodzenie Frąckowiaka. On był w końcu z Bydgoszczy czy z Jasła?
- Krakowskim targiem: raz z Bydgoszczy, raz z Jasła. Raz miał na imię Apollo, raz był dwojga imion: Bogdan Witold, najczęściej jednak pozostawał zwykłym Frąckowiakiem, bez imienia. Co ciekawe, Frąckowiak pojawia się w jednym z listów Herberta do Miłosza z 1958 roku, ale tam jako typowy peerelowski literat. W korespondencji Herberta i Szymborskiej Frąckowiak, autor dwóch tysięcy (albo tylko sześciuset) sonetów, których nikt nie chce wydrukować (ani nawet wysłuchać), przez długi czas pozostaje literatem niespełnionym, dopiero stan wojenny daje mu szansę. Po rozwiązaniu Związku Literatów Polskich przez władze - formalnie już zniesionego - stanu wojennego i powołaniu nowego, prorządowego związku o identycznej nazwie, przez opinię publiczną zwanego „neo-zlepem", którego prezesem została Halina Auderska, Szymborska pisze żartobliwie, iż nadszedł jego czas i że może się wreszcie spełnić jako uznany poeta:
„Kochany Frąckowiaku! A Ty co, dalej służysz swojemu Panu? Mógłbyś się wreszcie usamodzielnić, - wstąpić do p.Auderskiej, masz przecież tych swoich 600 sonetów, przyjmą Cię z otwartymi ramionami, p. Koźniewski wydrukuje, a p. Sandauer odkryje".
(...) Frąckowiak odpowiada, że posłuchał rady i został entuzjastycznie przyjęty, a jego sonety „podobały się p. Auderskiej szalenie". Jak pisze dalej, dodatkowym warunkiem przyjęcia do nowej organizacji miało być jednak zwerbowanie „dwu członków, którzyjeszcze się opierają". Frąckowiak bez namysłu wybrał „Panią Dobrodziejkę i Pana Kornela Filipowicza", jak widać zamiar mu się jednak nie udał i wrócił na służbę do „Pana Zbycha" - tak wynika z jednego z kolejnych listów napisanego, jakżeby inaczej, wierszem. W ciągu tych 40 lat korespondencji rola Frąckowiaka niemal nieustannie się zmienia. Najpierw jest jakby totumfackim Herberta, później jego Sancho Pansą, oczywiście beznadziejnie zakochanym w Szymborskiej.
- Przyznaje pan w książce, że ta korespondencja nie była zwykłą wymianą listów.
- Nie mogły to być zwykłe listy, bo pisało je nie tylko dwoje wybitnych poetów, ale także dwoje poetów obdarzonych talentem plastycznym, dużą rolę odgrywa w nich zatem nie tylko słowo, lecz również element wizualny, coś, co można by nazwać korespondencją sztuk.
Herbert, jak wiadomo, był świetnym rysownikiem, nic więc dziwnego, że w jego listach wcześnie pojawiają się zabawne rysunki. Szymborska, skądinąd równie świetna rysowniczka, tu rysuje, zdaje się, tylko raz, i to skromny kwiatek, za to z biegiem czasu zaczyna się specjalizować w wyrafinowanym kolażu, zwanym przez nią wyklejanką. Co ciekawe, w ich korespondencji pierwszy kolaż pojawia się akurat u Herberta, w jego dedykacji na książce podarowanej w listopadzie 1971 roku Szymborskiej. Element wizualny dotyczy zresztą nie tylko samego tekstu, ale także całości listu, poczynając od sposobu zaadresowania koperty. Celuje w tym zwłaszcza Herbert, który lubi przekręcać słowa w adresie albo pisać z rzucającymi się w oczy, szokująco dziwnymi błędami ortograficznymi.
Wszystko miało w tej korespondencji znaczenie i dlatego bardzo żałuję, że w wielu przypadkach nie zachowały się koperty, które były ważną częścią całości. Albo znaczki pocztowe... Na jednej z wczesnych kartek Herbert dorysował strzałkę, która wskazuje na znaczek - a raczej wskazywała, bo został przez kogoś oderwany i nie wiadomo, co poeta chciał przez tę strzałkę powiedzieć. Ten dziwny, wymyślny sposób adresowania listów przez Herberta musiał zwrócić uwagę urzędników pocztowych i listonoszy krakowskich, co miało tę dobrą stronę, że przynajmniej jedna jego kartka, z maja 1958 roku, chociaż w adresie: „WPani Wisława Szymborska / Kraków", zabrakło nazwy ulicy i numeru domu...
- Doszła? - Tak, jakimś szczęśliwym trafem doszła na Krupnicza. Kraków nie jest w końcu aż tak duży... Miasta o średniowiecznej zabudowie mają jednak pewne zalety.
Różne były etapy tej korespondencji i różna intensywność. W latach 1960-62 pisali do siebie najczęściej. I to były listy bardzo intymne. Szymborska: „Kocham Ciebie i Ojczyznę". Herbert: „Całuję ręce i całą twarz". Szymborska: „Żegnaj i przyjeżdżaj. Dusza ma jest i pozostanie czysta". Herbert: „Chciałbym z Tobą wyjechać do Pragi albo do Buska. Napisz słówko lub choćby literę. Całuję Twoje włosy i promienie". - To była oczywiście wyrafinowana gra, wyrafinowana literacka zabawa.
- Bezpieczna czy nie?
- Bezpieczna. Oboje - o czym jest mowa w listach - byli przecież związani z kimś innym. Łączyła ich bardzo głęboka przyjaźń, nie tak częsta wśród artystów, wzajemny podziw, wzajemne zauroczenie, wręcz fascynacja. Ona się musiała wziąć z pewnego podobieństwa osobowości, chociaż charaktery mieli różne, jak też z pewnego podobieństwa ich poszukiwań poetyckich - choć to podobieństwojest znacznie bardziej ukryte. No i przede wszystkim mieli podobne poczucie humoru i zmysł ironii, które często są jedynym ratunkiem w trudnych czasach.
(...)
Polecamy całą rozmowę na www.wyborcza.pl